Reportaż - Naszym zdaniem

Moja pierwsza wyprawa motocyklowa

2011-03-15 08:53:25

Moja pierwsza wyprawa motocyklowa była zarazem najzabawniejszą i najbardziej spontaniczną. Dopiero co stałam się świeżą i całkiem zieloną posiadaczką hondy xr 125, drobnego enduraczka zwanego przeze mnie pieszczotliwie Terkotką, a przez innych dość obraźliwie-kosiarką do trawy. 

Więcej na blogu Kopciuszek Motocyklowy

Znajdź mnie również na Facebooku

Na początku lipca 2009 roku wróciłam na Hondzinie ze stypendium w Słowenii, gdzie spędziłam z nią dobre 4 miesiące. Większe odległości zaczęłam nawijać troszkę przez przypadek i przez lenistwo, ponieważ nie chciało mi się pakować hondy na przyczepę, zdejmować przedniego koła ze względu na przykrótką przyczepkę, jednym słowem cała ta procedura przed wyjazdem do Słowenii nieźle mnie zniechęciła. Dlatego pomyślałam, a co mi tam! Wsiadę, pojadę, dojadę- wspaniale! Nie dojadę! Trudno! Ale okazało się, że przemierzanie sporych odległości kosiarką do trawy nie jest tak straszne jak to malują właściciele tłustych, mocnych gs-ów czy też transalpów. Gdyby nie przeszkoda w postaci deszczu na pograniczu czesko-polskim, cały dystans pokonałabym w jeden dzień.

Po powrocie i i ze wspomnieniami stypendialno-słoweńskich wrażeń doskwierała mi nuda i głód nowego. Znajomy Hiszpan podsunął pomysł: masz motor, wybierz się na wycieczkę po Europie, poodwiedzaj znajomych. Z początku wydało mi się to nierealne, ale szybko obliczyłam potencjalne koszty takiej przyjemności, zlokalizowałam noclegi na mapie i niewiele się zastanawiając rozpoczęłam przygotowania do tripu. Lista zakupów była niewielka: tekstylne torby na tył, jedna wodoodporna torba Louisa na bagażnik, jeden przyduży mapnik, trochę gotowych zupek i pęk batonów musli. Nikt nie pukał się w czoło i nie odwodził mnie to podróży, bo po zaledwie kilku miesiącach pierwszego sezonu motocyklowego w moim życiu, nie zdążyłam jeszcze poznać motocyklistów, którzy mogliby to robić.
   
Ruszyłam 8 sierpnia: kierunek Pierrefue du Var, malutka miejscowość na południowym wybrzeżu Francji. Motur zawalony gratami, ledwo co zostało miejsce dla mnie samej. Plan był taki: jadę na południe, zatrzymuję się tam, gdzie dopadnie mnie znużenie, najchętniej w miejscach dzikich i bezpłatnych, bo jakimi funduszami może dysponować biedna studentka 4go roku germanistyki. Recepta na sukces to nie stawiać sobie zbyt wysokich oczekiwań, zaspokajać się kawałkiem ziemi, bliskością natury i samotnością. A przede wszystkim: ufać ludziom, bo jeżeli tylko damy im szansę, to chętnie nam pomogą, o czym miałam się przekonać już w niedalekiej przyszłości.

Pierwszy dzień zakończył się pod granicą szwajcarską, po pokonaniu odległości spod Bolesławca do Schaffhausen- 830 km. 10 godzin jazdy, 3 przystanki, jeden dłuższy. Jeżeli ktokolwiek śmiałby powiedzieć, że do takich podróży potrzeba większej pojemności i mocy, powiem głośno i otwarcie- bzdura! Przez cały odcinek od wysokości Drezna do Stuttgartu towarzyszył mi pan na plastiku, który zjechał do Stuttgartu w dokładnie tym samym momencie, kiedy go mijałam. A jechał z przelotową średnio o 30 km/godz wyższą, Jak to możliwe? Po prostu robił więcej przystanków, licząc na to, że z większą przelotową może sobie na to pozwolić.

W Szwajcarii rozbiłam namiot na dzikim, zabarykadowanym parkingu (odcinek autostrady w remoncie), spałam słabo, snem tego bym nie nazwała, prędzej czuwaniem. Każdy dźwięk, chrobot i odgłos łamanej gałązki napawał mnie obawą. Jedno oko spało, drugie, powiedzieliby dowcipnie- oko na Maroko, czyli rozbiegane, ciągle czujne, reagujące na grę cieni. Noc była koszmarna, ja nieprzyzwyczajona do namiotów, zawsze starałam się unikać tej przyjemności. Ale tu nie było wyboru. Bo tam gdzie pojawia się zmęczenie, miejsce do spania przestaje grać jakąkolwiek rolę. Skrawek ziemi, ławki, bądź chodnika pokrytego gazetą wystarczyłby mi, żeby przysnąć.

Z rana szybko obmyłam się pozostałością wody, zjadłam dwa batony musli i pognałam znów na południe. W kilka godzin przejechałam Szwajcarię, troszkę w obawie, że mnie złapią bez winiety, ale na szczęście całą trasę towarzyszyły mi roboty drogowe, które znacznie spowolniły ruch i  uniemożliwiły patrole. Z całej Szwajcarii zdjęć może mam z trzy, wszystkie z ręki, w pośpiechu, cykane z pasa awaryjnego. Taki urok wypraw w pojedynkę: kiedy nie ma się kogo poprosić o zrobienie zdjęcia, trzeba strzelać sobie samemu.

Po pokonaniu granicy  francuskiej spotkać miała mnie przygoda nr 1. Przejechałam krótki odcinek płatnej autostrady do Chambery, tak dla orientacji, by zrozumieć zasady równoległych landówek, zjazdów z autostrad, odcinków płatnych i niepłatnych. Ale gdzieś w całym tym zamieszaniu, kiedy już dojechałam do bramki i przyszło do zapłaty, okazało się, że nie jestem w stanie zapłacić śmiesznych 4 euro, ponieważ gdzieś zawieruszyłam całą saszetkę z dokumentami, kartami, pieniędzmi. Zjechałam na pobocze, by przeszukać toboły, po chwili z „pomocą” pojawiła się zaniepokojona pracownica bramek, ale niestety niewiele mi pomogła, ponieważ nie znała żadnego z języków oprócz francuskiego, którego akurat ja niestety nie znam. Na migi wytłumaczyłam jej o co chodzi, że nie mogę odjechać, choćby nawet było to w jej języku „denżerys” (dangerous), bo bramki nie przekroczę, a z powrotem pod prąd raczej nie pojadę. Całe szczęście w biurze obsługi okazało się, że we Francji stosują dość przyjazną politykę wobec tego typu zdarzeń, odesłali mnie zatem z kwitkiem do uregulowanie przez następne 3 doby, a także z 30 euro pożyczonymi od życzliwego pana z obsługi. I tak wyruszyłam o godzinie z drobną gotówką, która starczyła mi na paliwo do znajomego w Pierrefue (Hondo, dziękuję ci w tym miejscu za to, że palisz jedyne 3 litry), ale za to bez dowodu osobistego, kart płatniczych, papierów od motoru i prawa jazdy.

O godz. 20 zaczęło się robić dość pochmurno, na dodatek górzyście (po drodze zahaczyłam o najbardziej na zachód wysunięty jęzor Alp), a stres i zmęczenie dało mi już we znaki. Zatrzymałam się na parkingu przy skromnej budce z frytkami, otoczonej wybiegami dla kóz, koni, kur i czego tam jeszcze nie było. Uznałam, ze to idealne miejsce dla takiego motocyklowego włóczykija jakim jestem. I w rzeczy samej, trafiłam idealnie. Przywitał mnie starszy pan i około 10letnia dziewczynka w bryczesach i bacikiem w ręku. Nie rozumieli ani słowa po angielsku, ale jak to w świecie bywa, wszyscy rozumieją tę samą gestykulację i mimikę. I słowo „tent”, które i po angielsku i po francusku znaczy tyle co namiot. Ugościli mnie wodą i rożkiem lodowym, wskazali miejsce do rozbicia się namiotem, po czym spakowali się i powędrowali do domu, pozostawiając mnie z miłym pozdrowieniem. Zostałam więc sama, ja, konie, kozy, psy i twarda ziemia, w którą nie dało się wbić śledzi nawet na centymetr. Dlatego nie zwlekając ani minuty dłużej, a burza była coraz bliżej, zaczęłam rozglądać się za zadaszonym miejscem do spania. Położyłabym się pod daszkiem drewnianej budy, gdyby nie cztery dobermany na łańcuchach, wiernie pilnujące budy. Znalazłam za to stary, skapciały bus na parkingu, którego drzwi były otwarte. Wrzuciłam śpiwór na pakę i tak przespałam kilka czujnych godzin. Obudziłam się oblepiona sianem i kurzem, ale nie ma rady, trzeba było walczyć! Jakież było moje zdumienie, gdy około godziny 9 nad ranem ukazały mi  się ośnieżone turnie. Chmury powoli spływały ze szczytów, a ja stałam na polu jak głupia i nie wierzyłam własnym oczom. Wtedy uzmysłowiłam sobie, że gdy planowałam całą wyprawę i studiowałam mapę, nie sprawdziłam poziomic, a co za tym idzie, nie wiedziałam, jakich wysokości mam się spodziewać. Najzwyczajniej w świecie pociągnęłam palcem po mapie z punktu A, którym był Bolesławiec, aż do punktu B, czyli południowego wybrzeża Francji. Ale zapomniałam o Alpach po drodze. I całe szczęście, bo nic bardziej nie uradowałoby tak mojego serca w tym momencie, jak piękna, krajobrazowa niespodzianka.

Tegoż dnia ( a był to dzień 3ci) dotarłam w końcu do upragnionego Pierrefue. Po drodze spotkałam jeszcze grupkę kilku Niemców na wypasionych motocyklach bmw, którzy wzruszeni moją historią o zgubionych dokumentach wlepili

mi na drogę 10 euro na benzynę, co tylko wypełniło mnie przekonaniem, że samotna motocyklistka w opałach nie zginie z głodu! Krajobrazy zmieniały się przepięknie z każdym kilometrem. Paleta barw, faktur i przeróżnej roślinności, od Alp aż po winnice, kamieniste wybrzeże okolic Pierrefue oraz niebo rożowe od flamingów.

W Pierrefue spędziłam 5 dni na  jedzeniu winogron, pluskotach w basenie znajomego, plażowaniu w niewielkich lagunach znanych tylko tubylcom i wsłuchiwaniu się w soczyste granie cykad. W między czasie udaliśmy się także na posterunek żandarmerii, której funkcjonariusz lekkim gestem wypisał mi dokument zastępczy, na którego podstawie mogłam poruszać się bez dokumentów Hondy ani prawa jazdy aż do 3 miesięcy. Ponoć tyle zajmuje wyrobienie nowych papierów we Francji, dlatego też tak długi okres obejmują papiery tymczasowe.

Kilka dni w Pierrefue to także kilka krótkich wypadów motocyklowych, które dostarczyły mi nie lada wrażeń, zważywszy na fakt, że Honda pozbawiona ciężkich bagaży, wreszcie mogła nabrać trochę żywotności i radości. A Południowa Francja to tereny idealne do motocyklizmu, może oprócz zbyt wysokich temperatur, które potrafią dać człowiekowi w kość. Nie miałam już z czego się rozbierać, bo jeździłam w krótkim rękawku i krótkich spodenkach, a wciąż powietrze wydawało się zbyt gorące i zbyt nieruchome. Jednego dnia wybraliśmy się wraz z Pierrem do Saint Tropez, bo jak można pojechać na Południe Francji i nie zaliczyć jednego z przesławnych kurortów nadmorskich. Byłam zaskoczona, bo spodziewałam się luksusu ociekającego drogimi samochodami i sławnymi aktorkami, a Saint Tropez okazało się przyjemnym kurortem, którego niezwykłość polegała głównie na tym, że nie dało rady dostać się tam inaczej, niż jednośladem. Ruch był zatrważający, a w 70 procentach były to motocykle i skutery. I nawet przy takiej mnogości jednośladów znalazł się taki, który popukał się w czoło, gdy zobaczył moją rejestrację, skojarzył odległości i pojemność mojego motocykla. Nazwał mnie po francusku szaloną i poszedł w swoją stronę. Kąpiel w morzu oczywiście ochłody nie dała, po temperatura zbyt wysoka, by można było odczuć różnicę między wodą a powietrzem.

Kolejna wycieczka do Marsylii zaznaczyła się chyba jako najgorętszy dzień w trakcie całej mojej wyprawy. Do samej Marsylii już nawet nie wjeżdżałam, bo nie byłam w stanie wyobrazić sobie mojego samopoczucia, gdybym musiała zwolnić do 50 km na godzinę. Ale tereny piękne, wysuszone góry wpadające do Lazurowego Wybrzeża. Pełne, cudowne zderzenie dwóch odmiennych żywiołów: ziemi i wody. A do tego gorąca wstęga asfaltu wijąca się pomiędzy wzgórzami. I przestrzeń, przestrzeń niemalże księżycowa, która daje widoki zarówno na szczyty, jak i doliny.

Po 5 słodkich dniach odpoczynku od siedziska nadszedł czas na kolejny przystanek: Dax, tym razem na zachodnim wybrzeżu Francji, już nad oceanem. Po drodze w totalnym upale (około 36 stopniu) zatrzymałam się na jedyny, płatny nocleg w trakcie całej podróży- camping za, bagatela, 28 euro za jedną noc pod namiotem. Podziękowałam i zmyłam się stamtąd w podskokach, pukając się na odchodne w czoło. Przez czysty przypadek natknęłam się także na trasie na przepiękny, największy tego typu i najlepiej zachowany średniowieczny obiekt- zamek z Carcassone. Wszystko w biegu, ale wyskoczyłam z moto, przebiegłam się po miasteczku ukrytym za murami zamku, cyknęłam kilka zdjęć i wróciłam z powrotem na trasę.
      
Do Dax dotarłam wieczorem, po kilku uciążliwych godzinach przemierzania Gaskonii, która choć urokliwa, to dość męcząca zważywszy na to, że wszędzie rozglądać się trzeba za otwartą stacją benzynową i to taką, gdzie można zapłacić kartą bądź gotówką. Wszędzie automaty na karty kredytowe. W Dax kolejna przykra niespodzianka: znajomy, który miał mnie tam przywitać i oprowadzić po lokalnym święcie, niestety mnie wystawił do wiatru, ba, nawet się nie odezwał. Rozgoryczona i zła, bo specjalnie dla niego przemierzyłam całą Francję Południową, zostawiłam motur i namiot na campingu stworzonym na potrzeby święta i ruszyłam na miasto. Wszyscy ubrani na biało-czerwono, rozkoszujący się zimną sangrią i lokalnym porywem tłumu. Z zabawy odpadłam koło 10, miałam już dość Francji, rond co 500 metrów, ich nieznajomości języków, wysokich cen, a przede wszystkim piętrzących się przeciwności losu. Na domiar złego, zaczął mnie niepokoić pewien metaliczny stukot w silniku, co oznaczać mogło tylko jedno- kłopoty. A kłopotów miałam już podczas całej tej podróży wystarczająco.
      
Nad ranem po potyczkach z rozbawionymi pijakami nie dającymi mi spać, udałam się nad ocean, by odsapnąć i zastanowić się, co dalej. Skonsultowałam się z przyjacielem odnośnie niepokojącego mnie dźwięku. Powiedział tak: jak już coś się zepsuło, to już się bardziej nie zepsuje, a ty nie jedź za szybko, może wrócisz. Ale perspektywa przemierzania drogi powrotnej, czyli jakichś 2500 km z prędkością maksymalną 80 na godzinę dość mnie przeraziła. Dzień upłynął w stresie przemieszanym z błogością plażowania. Do momentu, kiedy zorientowałam się, że zostawiłam na stacji benzynowej wszystkie swoje pieniądze, które po przelaniu z mojego konta na konto Pierra, zachowałam w postaci gotówki. Zmroziło mnie. Pognałam na stację piechotą, używając kasku jako torebki. Dotarłam do stacji i na migi, zrozpaczona tłumaczę facetowi, że pieniądze, że koperta, że zostawiłam. Ten rozkładał bezradnie ręce, ale nagle pojawił się jego zmienni, który wcześniej mnie obsługiwał i sięgnął do szuflady, wyciągając z niej moje oszczędności. Ze szczęścia rzuciłam mu się na szyję, a ten tylko uśmiał się, wręczył mi wodę i jeszcze skórzany portfel Peugeota, żebym sobie wszystko dobrze schowała i już nie zgubiła.
      
Na nocleg zatrzymałam się w nadmorskim, iglastym lasku, gdzie wybudowanych było kilka letniskowych parterówek. Wybrałam trawnik naprzeciw domu, który wyglądał na opuszczony: wybite szyby, zniszczony płot. Kiedy już miałam się rozbijać, z sąsiedniej zamieszkanej porterówki wyszedł Francuz i zaoferował mi na migi, żebym rozbiła się na jego ogrodzonej posesji. Z chęcia przyjęłam zaproszenie, bo zawsze raźniej, a i ładnie pan sobie brzdękolił na gitarze, siedząc na tarasie. Kątem oka, rozbijając namiot dostrzegłam dziwną postać. Starszy pan, wlepiający się we mnie od strony „strasznego dworu”. Za kilka minut, to samo, tyle że pan przeteleportował się ciut bliżej. Za 2 minuty był już całkiem blisko płotu, szczerząc zęby z obłąkanym wyrazem twarzy. Myślę: no pięknie, jeszcze mnie to zabije jakiś szaleniec. Za chwilę do płotu podszedł właściciel „mojej obsesji” odganiając starca, tłumacząc, na tyle na ile mogłam zrozumieć, że Jean Pierre, ona nie rozumie francuskiego! Więc dziad zniknął w swojej ruinie, za to za 5 minut pojawił się kolejny dziwny osobnik, postać o cechach mongoidalnych, który obserwował mnie zza drzewa. Tej nocy położyłam się spać z duszą na ramieniu. Wysłałam esemesy do przyjaciół podając namiary na mnie, gdyby mnie pocięli i zakopali. Kolega odpisał: śpij ze śrubokrętem, jak coś wbijaj w oko. Śrubokręt miałam cały czas w dłoni. W nocy obudził mnie obrzydliwy krzyk, dźwięk, którego jeszcze nigdy nie słyszałam, stawiałam na coś pomiędzy pterodaktylem a hieną. Moja szalona wyobraźnia zaczęła dorabiać scenariusze, że to pewnie dziadek i Mongoł nadają sobie sygnały dźwiękowe i już są koło namiotu za płotem. Ale po chwili przeraźliwy odgłos zamienił się już w bardziej znany: hu hu, hu hu. Bo tak, to były dwie sowy siedzące na dębie nad namiotem, w okresie godowym, czy kij wie jakim, ale to one tak skrzeczały. Po chwili zaczęłam czuć się bezpiecznie z ich towarzystwie i zasnęłam jak dziecko.
      
Nazajutrz wyruszyłam w drogę powrotną. Zrezygnowana zatrzymałam się na chwilę na parkingu, gdzieś pomiędzy jedną a drugą winnicą. Zajadałam drobne, białe winogrona, kiedy to od tyłu zajechał Anioł z Polski, kolejny dowód na istnienie Boga. Mój Anioł w typie Kiepskiego wyszedł z tira z listą adresową, podszedł do mnie i zagadał: „O, widzę , że pani z Polski jest, to nie wie pani może, gdzie jest ten adres, bo ja k**** piwo wiozę, a tu wszędzie winnice. I jak to tak, piwo do winnicy?!” Nieporadność pana tirowca szczerze mnie rozbroiła. Opowiedziałam mu swoją historię pełną komplikacji, pan kierowca nie zwlekał ani chwili, powiedział: „Dawaj motur na pakę i jedziemy do Polski”. I pojechaliśmy. Nocleg był krępujący, bo tirowiec nie mógł sobie odpuścić tekstów w stylu: (spałam na kozetce u góry, nad kozetką tirowca) „Olaa, jakbyś spadła z góry to bym się nie obraził.” I tak dwa razy, ale wystarczyło, że mu przypomniałam, że ma córkę w moim wieku, ten rzekł na to: „No Olaaa, przecież ja cię siłą nie będę brał” i zasnął. Przy pożegnaniu dodał tylko na odchodne: „No szkoda Ola, że między nami nic nie wyszło”, a mi ręce opadły aż do ziemi.
    
Na granicę z Belgią złapaliśmy na parkingu kolejnego przyjaznego kierowcę, mniej skorego do zalotów, który jechał bezpośrednio do Polski i z nim, po w sumie 2 i pół dniach jazdy na pace, dojechałam do kraju. Było już dość późno, a mnie czekała trasa 2,5 godzinna niemalże w mroku. I co zabawne: straciłam dokumenty za granicą, karty płatnicze, wystawił mnie przyjaciel, zepsuł mi się motor, wracałam tirem, ale najgorszy odcinek trasy to ta głupia 2,5 godzinna przejażdżka, podczas której wzrok zaczął mi szwankować, a kurza ślepota doskwierać ze zdwojoną siłą. Bo tak, mogę być chojrakiem, ale pewnych faktów nie przeskoczę. Kiepsko prowadzi mi się w nocy.
       
Pod dom rodziców dotarłam koło 23. Mama powitała mnie z taką miną, jakby już nie wierzyła, że kiedykolwiek wrócę. Możliwe, że z tą samą miną, która wypłynęła na jej twarzy, gdy zadzwoniłam spod bramki na autostradzie we Francji  i poinformowałam ją, że zgubiłam wszystko to, co miało dla mnie w trakcie tej podróży największe znaczenie, czyli dokumenty i pieniądze. Ale wszystko dobrze się skończyło, przygoda pozostała w mojej sercu, a błędy miejmy nadzieję, zaowocowały na przyszłość.
      
Jaka nauczka z całej wyprawy dla mnie wypłynęła? Na pewno nie taka, żeby zrezygnować z tego, co stało się moją pasją. Skasowałam motor, to fakt, za wysoka temperatura, zbyt długie odcinki pokonywane niemalże maksymalną prędkością, motor zaczął żreć olej jak dziki i tak się kończą motożywoty. Ale Honda już ożyła, dzięki pomocy zaprzyjaźnionego serwisu, który ofiarował mi naprawę w ramach sponsoringu. Mój głód rośnie, tylko czekam na kolejne wyprawy, Samotny, kobiecy, motocyklowy pierwiastek wędrujący przez świat. Nie wyobrażam już sobie siebie bez tego.

Olga Kicińska

Fot. Bartek Sadowski

Słowa kluczowe: wyprawa motocykl wyjazd Europa trip podróż Honda Olga Kicińska wyprawa nowe doświadczenie Wrocław
Komentarze
Redakcja dlaStudenta.pl nie ponosi odpowiedzialności za wypowiedzi Internautów opublikowane na stronach serwisu oraz zastrzega sobie prawo do redagowania, skracania bądź usuwania komentarzy zawierających treści zabronione przez prawo, uznawane za obraźliwie lub naruszające zasady współżycia społecznego.
  • Świetnie! [0]
    Dźwiedź
    2017-06-05 16:47:19
    Bardzo fajnie napisane. Przeczytałem z przyjemnością. Ja jeszcze nawet nie mam motocyklu, ale właśnie w taki sposób chciałbym przemierzyć świat. Zanim trafiłem na tą relację, myślałem że raczej bez żadnego doświadczenia w podróżach, wyprawa motocyklowa samemu, gdzieś dalej i bez większych przygotowań to kiepski pomysł. Okazuje​ się jednak, że spontan, to świetny plan ;d Jestem tylko ciekawy, co z całym ekwipunkiem zrobić, gdybym chciał trochę pozwiedzać na piechotę? Jakieś punkty depozytowe, parkingi strzeżone?
  • Wyprawa [0]
    Przemek
    2016-09-07 15:55:38
    Naprawdę świetnie czytało mi się całą historię. Faktycznie przygód wiele i huśtawek emocjonalnych także. Całe szczęście, że wszytko dobrze się skończyło i że nie minął zapał do nowych motocyklowych podróży. POWODZENI !!!
  • tylko tak dalejjjjjjj [0]
    leszek
    2015-07-14 15:58:34
    pani Olu oto właśnie chodzi to jest to prawdziwa pasja moto :) większość ludzi tylko sie dziwi, a takie własnie wyprawy są wbrew ogólnym pozorą bardzo proste do zorganizowania,a dające wiele satysfakcji oraz pokazują nasze możliwości,w różnych sytuacjach na trasie i wiarę ze sa jeszcze ludzie bezinteresowni:)) pozdrawiam
  • Podziwiam... [0]
    Yoda
    2015-05-29 10:13:16
    No po przeczytaniu podziwiam, a wręcz desperacko zazdroszczę bo podobna wyprawa mi się marzy... Szacunek wielki!!!, Do zobaczenia na trasie , LwG!!
  • Wyprawa :) [0]
    Maciek
    2011-10-01 10:40:39
    Zapraszam na uriel1981.blogspot.com. Relacja z mojej wyprawy motocyklowej po Europie. Zachęcam także do klikania w reklamy może uda się sfinansować kolejną.
Zobacz także
Jak Polacy Niemcom Żydów mordować nie pomagali
Jak Polacy Niemcom Żydów mordować nie pomagali

Odważna i ambitna próba obalenia mitu Polski Niewinnej czy upiorne pomówienie wszystkich Polaków?

Studia w Indiach. Nie tak straszne jak je malują
Studia w Indiach. Nie tak straszne jak je malują

"Nigdy nie widziałem kraju, który zawierałby w sobie tyle kontrastów. Przepych, piękno i nieskazitelność z jednej strony, z drugiej bardzo łatwo przeradza się w straszną biedę i syf.".

Zdjęcie ślubne z Auschwitz
Zdjęcie ślubne z Auschwitz

„Moja kochana, kochana Margo, tulę Cię namiętnie do siebie i życzę Ci na święta wszystkiego najlepszego. Na zawsze Twój R. Co porabia mój mały uparciuch. Pisz mi dużo o nim. Moc ucałowań dla Was obojga!”.

Polecamy
Ostatnio dodane
Jak Polacy Niemcom Żydów mordować nie pomagali
Jak Polacy Niemcom Żydów mordować nie pomagali

Odważna i ambitna próba obalenia mitu Polski Niewinnej czy upiorne pomówienie wszystkich Polaków?

Studia w Indiach. Nie tak straszne jak je malują
Studia w Indiach. Nie tak straszne jak je malują

"Nigdy nie widziałem kraju, który zawierałby w sobie tyle kontrastów. Przepych, piękno i nieskazitelność z jednej strony, z drugiej bardzo łatwo przeradza się w straszną biedę i syf.".

Popularne
20 miejsc, które musisz zobaczyć, zanim umrzesz
20 miejsc, które musisz zobaczyć, zanim umrzesz

Zobaczcie najpiękniejsze miejsca na świecie, do których pojedziecie, jak już będziecie mieli mnóstwo szmalu!

Brak zdjęcia
Cyganie, jacy są, każdy wie

Każde dziecko wie, że Cyganie nie mają swojego państwa, na tym jednak zazwyczaj nasza wiedza się kończy.

Nie-muzułmańskie kobiety muzułmanów
Nie-muzułmańskie kobiety muzułmanów

Czy związek nie-muzułmanki z muzułmaninem ma prawo bytu? Czy wystarczy, iż obie ze stron włożą w ten związek nie tylko uczucia, dobre chęci, ale obustronny szacunek do siebie nawzajem, jak i do tradycji, religii i swoich rodzin, otwarty umysł, gruntowną wiedzę?