EuroPride - parada obojętności
2010-07-21 11:09:28Warszawa gościła w sobotę EuroPride, czyli paradę homoseksualistów. Impreza przyciągnęła niezbyt dużą - jak na normy tego wydarzenia - liczbę osób, które zjechały z całego świata, by poprzeć tolerancję dla mniejszości seksualnych oraz wspierać walkę o ich prawa.
Dominowały opinie bądź to powściągliwe lub entuzjastyczne, wśród tych ostatnich na szczególną uwagę zasługuje głos „Gazety Wyborczej”, która temu wydarzeniu poświęciła nieomal całe swoje poniedziałkowe wydanie. Sami jej pracownicy aktywnie zaangażowali się w EuroPride, co swoją drogą mocno wykracza poza powinność dziennikarską. Z dużym rozczarowaniem jednak zaobserwowali, że ani władze miasta stołecznego, ani politycy (za wyjątkiem lewicy) nie byli paradą zainteresowani. Dla homoseksualistów z zagranicy było to niemiłe zaskoczenie, świadczące o tym , że Polska nie jest jeszcze gotowa na prawdziwą tolerancję. Dla rodzimych działaczy na rzecz równości był to natomiast kolejny dowód na zacofanie naszego kraju w stosunku do Zachodu. W komentarzach dominowało zestawianie takich wartości jak „modernizacja”, „nowoczesność”, „europejskość” „tolerancja” oraz ”wolność” i „wybór” z „Kościołem”, „patriarchatem”, „nietolerancją”, „zacofaniem” i „konserwatyzmem”.
Niechybnie Polska jest dla mniejszości seksualnych mniej tolerancyjna niż to bywa na Zachodzie i w tej materii pozostaje jeszcze nieco do zrobienia - choć nie tak dużo, jak to próbuje się nam wmówić. Ale też sporym błędem jest wpychanie społeczeństwa polskiego w sztuczne podziały tak, jak to robią zwolennicy praw mniejszości seksualnych, stawiający dosyć ograniczoną diagnozę. „Katolicyzm” nie ma tu tak naprawdę wiele do powiedzenia (rozumiany właśnie tak - wzięty w cudzysłów, jak jakaś śmierdząca szmata, co nie zachęca do dialogu i życzliwości. „Polska kolonią Watykanu” - takie hasło pojawiło się na sobotniej paradzie. To radykalizm uniemożliwiający racjonalny dyskurs, pomijając już fakt, że to obraza). Nie ma też wiele do powiedzenia „patriarchat” czy mające być prostym efektem tychże „nietolerancja” i „zacofanie” (które przeważnie są zwykłą obojętnością lub co najwyżej niechęcią). Ważne są tu obyczaje, poczucie dobrego smaku oraz elementarny zdrowy rozsądek.
Polacy nie widzą po prostu powodu, by z faktu kto, kogo, jak i w co, robić program polityczny. Homoseksualizm na Zachodzie urósł do rangi nienaruszalnego, światopoglądowego tabu i na stałe zagnieździł się w politycznym dyskursie. Walka o prawa homoseksualistów i ich promocja za granicą stały się hasłem politycznym. Polska zaś, pozbawiona dobroczynności rewolucji seksualnej i lat propagandy lewicowej spod znaku pochwy i penisa (co jest osobną, fascynującą historią z XX wieku) nie rozumie dlaczego seks ma być programem politycznym. To rzecz dla nas abstrakcyjna i wręcz śmieszna. Rozumiemy, że ktoś urodził się taki, a nie inny i chciałby móc żyć normalnie, ale dlaczego mielibyśmy na jego cześć organizować parady? To gryzie się ze zwykłym poczuciem moralności i obyczajowości. Jest sprawą prywatną to, co dzieje się w sypialni miedzy dwojgiem dorosłych ludzi i nikogo nie powinno to obchodzić. I w Polsce rzeczywiście nie obchodzi.
Przestrzeń publiczna wtłoczona jest w ramy pewnych norm niezbędnych w każdej liberalnej demokracji. To tak, jak z manierami przy stole - nie wymyślono ich po to, by spożywanie posiłku utrudnić, ale po to, aby swoim sposobem bycia nie urazić kogoś, nie zniechęcić czy nie obrzydzić. Pewne normy służą temu, byśmy mogli razem w spokoju obok siebie żyć. Bo i też wrażliwości ludzkie są różne - co człowiek, to inna. W duchu liberalnym jest poszanowanie tej różnorodności, ponieważ to w niej leży siła demokracji i zarazem jej zaleta. Dlatego przestrzeń publiczna musi podlegać rygorowi pod tytułem „nie wypada”, zupełnie jak jak zachowanie przy stole. Nie wypada przychodzić w krótkich spodenkach i hawajskiej koszuli do opery, nie wypada paradować goło po ulicy czy nazywać kogoś starym durniem. Parady w stylu EuroPride osiągają zaś dwa cele całkowicie sprzeczne z liberalnym, tolerancyjnym duchem tej umowy społecznej. Po pierwsze swoim naruszeniem rygoru „nie wypada” spowodowano reakcje radykałów (np. Młodzieży Wszechpolskiej), która w pluralizmie również ma prawo do poglądów i ich demonstracji (szkoda tylko że agresywnej, bo były przypadki zatrzymań). Po drugie, jej ostatecznym celem jest uczynienie czegoś normą publiczną. Atakuje się więc pluralizm poglądów, pluralizm gustów, o których jak wiadomo się nie dyskutuje. Upodobania i preferencje są różne, a wciskanie komuś swoich jest po prostu naruszeniem godności drugiej osoby.
Na Zachodzie ten pluralizm pomniejszono i osiągnięto główny cel niektórych aktywistów homoseksualnych: zrobiono z odmiennej orientacji seksualnej (a więc samego seksu) element dobrego obyczaju. Dlatego tam „nie wypada” oznacza co innego niż u nas. Na Zachodzie „nie wypada”, żeby rządy miasta, gdzie organizowana jest parada jej nie wsparły (u nas pani Waltz wyjechała w tym czasie na urlop). Nie wypada, by politycy w jakikolwiek sposób sprzeciwiali się upolitycznianiu homoseksualizmu. Dla dobrego poczucia mniejszości nagięto prawa pozwalające w spokoju żyć reszcie. Jeśli ktoś nie wierzy, niech poczyta choćby „Wyborczą”, która umieściła obszerne reportaże relacjonujące paradę. Wśród przytoczonych przez jej uczestników wypowiedzi były takie, które dziwiły się, że ktoś mógł wpaść na pomysł kontrdemonstracji konstatującej paradę czy promowane przez nią wartości. Na Zachodzie jest to nie do pomyślenia. Właśnie dlatego, ponieważ wyeliminowano część różnorodności poglądów. Eliminacji tej dokonano dlatego, bo uznano, że pewne poglądy są złe, szkodliwe i ludzi należy od nich uwolnić. Oczywiście nie można ludziom wyprać mózgów, ale można ich napiętnować poprzez zmianę norm regulujących przestrzeń publiczną, czyli właśnie znaczenie „nie wypada”. W rezultacie ktoś został uprzywilejowany kosztem kogoś innego, który został wykluczony. Tymczasem stan naturalny demokracji liberalnej to jest brak uprzywilejowania kogokolwiek i brak wykluczeń. Demokracja nie jest ekskluzywna.
Można uznać, że eliminacja skrajności jest jednak godna tego naruszenia, iż warto wyrzucić pewne ideologie na śmietnik historii, jak to choćby zdarzyło się z nazizmem czy komunizmem. Pytanie jednak brzmi: gdzie leży granica tej eliminacji? Czy wystarczy to zrobić raz? Dwa? Może trzy? Kiedy można się zatrzymać? Czy w ogóle można się zatrzymać, skoro na kwestii ktoś zbija kapitał polityczny? Przecież politykowi będzie zależało na ograniczaniu pluralizmu, jeżeli może w ten sposób zdobyć elektorat. A kto z nas nie jest zmęczony rygorem „nie wypada”, który zmusza do rzeczy niełatwej - do tolerancji? Przecież łatwiej jest na naszym światopoglądzie zbudować ogólną normę i wtedy będziemy czuć się wszędzie jak u siebie w domu. Czy to nie byłoby piękne?
Owszem, byłoby piękne i wygodne, ale tylko do momentu aż ktoś inny o innym pomyśle na życie przy pomocy innego polityka narzuciłby nam swoją wizję.
To puszka Pandory - banalny w sumie problem, który można rozwiązać jedną ustawą, a raz upolityczniony otwiera możliwości, których imię jest legion, a ich celem jest zniszczenie podstaw racjonalizmu i liberalnej umowy społecznej. Na Zachodzie jest to już obecne w formie poprawności politycznej, która artykulacji pewnych poglądów po prostu zakazuje. Tymczasem nie powinny być one zakazywane, lecz ze sobą konfrontowane tak, aby za pomocą rozumu - dążyć do prawdy.
Postawa Platformy Obywatelskiej, która EuroPride przyjęła z obojętnością, wydaje się być jedyną metodą obrony pluralizmu. Nie angażować się, lecz wysłuchiwać. Nie promować, ale też nie piętnować. Po prostu - tolerować.
Niechybnie Polska jest dla mniejszości seksualnych mniej tolerancyjna niż to bywa na Zachodzie i w tej materii pozostaje jeszcze nieco do zrobienia - choć nie tak dużo, jak to próbuje się nam wmówić. Ale też sporym błędem jest wpychanie społeczeństwa polskiego w sztuczne podziały tak, jak to robią zwolennicy praw mniejszości seksualnych, stawiający dosyć ograniczoną diagnozę. „Katolicyzm” nie ma tu tak naprawdę wiele do powiedzenia (rozumiany właśnie tak - wzięty w cudzysłów, jak jakaś śmierdząca szmata, co nie zachęca do dialogu i życzliwości. „Polska kolonią Watykanu” - takie hasło pojawiło się na sobotniej paradzie. To radykalizm uniemożliwiający racjonalny dyskurs, pomijając już fakt, że to obraza). Nie ma też wiele do powiedzenia „patriarchat” czy mające być prostym efektem tychże „nietolerancja” i „zacofanie” (które przeważnie są zwykłą obojętnością lub co najwyżej niechęcią). Ważne są tu obyczaje, poczucie dobrego smaku oraz elementarny zdrowy rozsądek.
Polacy nie widzą po prostu powodu, by z faktu kto, kogo, jak i w co, robić program polityczny. Homoseksualizm na Zachodzie urósł do rangi nienaruszalnego, światopoglądowego tabu i na stałe zagnieździł się w politycznym dyskursie. Walka o prawa homoseksualistów i ich promocja za granicą stały się hasłem politycznym. Polska zaś, pozbawiona dobroczynności rewolucji seksualnej i lat propagandy lewicowej spod znaku pochwy i penisa (co jest osobną, fascynującą historią z XX wieku) nie rozumie dlaczego seks ma być programem politycznym. To rzecz dla nas abstrakcyjna i wręcz śmieszna. Rozumiemy, że ktoś urodził się taki, a nie inny i chciałby móc żyć normalnie, ale dlaczego mielibyśmy na jego cześć organizować parady? To gryzie się ze zwykłym poczuciem moralności i obyczajowości. Jest sprawą prywatną to, co dzieje się w sypialni miedzy dwojgiem dorosłych ludzi i nikogo nie powinno to obchodzić. I w Polsce rzeczywiście nie obchodzi.
Przestrzeń publiczna wtłoczona jest w ramy pewnych norm niezbędnych w każdej liberalnej demokracji. To tak, jak z manierami przy stole - nie wymyślono ich po to, by spożywanie posiłku utrudnić, ale po to, aby swoim sposobem bycia nie urazić kogoś, nie zniechęcić czy nie obrzydzić. Pewne normy służą temu, byśmy mogli razem w spokoju obok siebie żyć. Bo i też wrażliwości ludzkie są różne - co człowiek, to inna. W duchu liberalnym jest poszanowanie tej różnorodności, ponieważ to w niej leży siła demokracji i zarazem jej zaleta. Dlatego przestrzeń publiczna musi podlegać rygorowi pod tytułem „nie wypada”, zupełnie jak jak zachowanie przy stole. Nie wypada przychodzić w krótkich spodenkach i hawajskiej koszuli do opery, nie wypada paradować goło po ulicy czy nazywać kogoś starym durniem. Parady w stylu EuroPride osiągają zaś dwa cele całkowicie sprzeczne z liberalnym, tolerancyjnym duchem tej umowy społecznej. Po pierwsze swoim naruszeniem rygoru „nie wypada” spowodowano reakcje radykałów (np. Młodzieży Wszechpolskiej), która w pluralizmie również ma prawo do poglądów i ich demonstracji (szkoda tylko że agresywnej, bo były przypadki zatrzymań). Po drugie, jej ostatecznym celem jest uczynienie czegoś normą publiczną. Atakuje się więc pluralizm poglądów, pluralizm gustów, o których jak wiadomo się nie dyskutuje. Upodobania i preferencje są różne, a wciskanie komuś swoich jest po prostu naruszeniem godności drugiej osoby.
Na Zachodzie ten pluralizm pomniejszono i osiągnięto główny cel niektórych aktywistów homoseksualnych: zrobiono z odmiennej orientacji seksualnej (a więc samego seksu) element dobrego obyczaju. Dlatego tam „nie wypada” oznacza co innego niż u nas. Na Zachodzie „nie wypada”, żeby rządy miasta, gdzie organizowana jest parada jej nie wsparły (u nas pani Waltz wyjechała w tym czasie na urlop). Nie wypada, by politycy w jakikolwiek sposób sprzeciwiali się upolitycznianiu homoseksualizmu. Dla dobrego poczucia mniejszości nagięto prawa pozwalające w spokoju żyć reszcie. Jeśli ktoś nie wierzy, niech poczyta choćby „Wyborczą”, która umieściła obszerne reportaże relacjonujące paradę. Wśród przytoczonych przez jej uczestników wypowiedzi były takie, które dziwiły się, że ktoś mógł wpaść na pomysł kontrdemonstracji konstatującej paradę czy promowane przez nią wartości. Na Zachodzie jest to nie do pomyślenia. Właśnie dlatego, ponieważ wyeliminowano część różnorodności poglądów. Eliminacji tej dokonano dlatego, bo uznano, że pewne poglądy są złe, szkodliwe i ludzi należy od nich uwolnić. Oczywiście nie można ludziom wyprać mózgów, ale można ich napiętnować poprzez zmianę norm regulujących przestrzeń publiczną, czyli właśnie znaczenie „nie wypada”. W rezultacie ktoś został uprzywilejowany kosztem kogoś innego, który został wykluczony. Tymczasem stan naturalny demokracji liberalnej to jest brak uprzywilejowania kogokolwiek i brak wykluczeń. Demokracja nie jest ekskluzywna.
Można uznać, że eliminacja skrajności jest jednak godna tego naruszenia, iż warto wyrzucić pewne ideologie na śmietnik historii, jak to choćby zdarzyło się z nazizmem czy komunizmem. Pytanie jednak brzmi: gdzie leży granica tej eliminacji? Czy wystarczy to zrobić raz? Dwa? Może trzy? Kiedy można się zatrzymać? Czy w ogóle można się zatrzymać, skoro na kwestii ktoś zbija kapitał polityczny? Przecież politykowi będzie zależało na ograniczaniu pluralizmu, jeżeli może w ten sposób zdobyć elektorat. A kto z nas nie jest zmęczony rygorem „nie wypada”, który zmusza do rzeczy niełatwej - do tolerancji? Przecież łatwiej jest na naszym światopoglądzie zbudować ogólną normę i wtedy będziemy czuć się wszędzie jak u siebie w domu. Czy to nie byłoby piękne?
Owszem, byłoby piękne i wygodne, ale tylko do momentu aż ktoś inny o innym pomyśle na życie przy pomocy innego polityka narzuciłby nam swoją wizję.
To puszka Pandory - banalny w sumie problem, który można rozwiązać jedną ustawą, a raz upolityczniony otwiera możliwości, których imię jest legion, a ich celem jest zniszczenie podstaw racjonalizmu i liberalnej umowy społecznej. Na Zachodzie jest to już obecne w formie poprawności politycznej, która artykulacji pewnych poglądów po prostu zakazuje. Tymczasem nie powinny być one zakazywane, lecz ze sobą konfrontowane tak, aby za pomocą rozumu - dążyć do prawdy.
Postawa Platformy Obywatelskiej, która EuroPride przyjęła z obojętnością, wydaje się być jedyną metodą obrony pluralizmu. Nie angażować się, lecz wysłuchiwać. Nie promować, ale też nie piętnować. Po prostu - tolerować.
Jerzy Zarzycki
Słowa kluczowe: geje parada równości europride 2010 warszawa homoseksualizm tolerancja społeczeństwo gazeta wyborcza